>

Człowiek nie jest koniem… ale wilkiem. „Squid Game”, czyli ludzkość w pigułce

„Squid Game” nie straszy, a obnaża. W świecie, gdzie przetrwanie to waluta, a empatia to luksus, ten południowokoreański serial nie opowiada o grze, tylko o nas. O tym, jak tanio sprzedajemy moralność i jak chętnie stajemy się częścią systemu, który z ludzkiej rozpaczy robi spektakl. To nie thriller. To diagnoza.

„Squid Game” to południowokoreańska odpowiedź na pytanie, co zostaje z człowieka, kiedy odbierze się mu wszystko oprócz instynktu.

Choć opowiedziany za pomocą brutalnej metafory gry na śmierć i życie, serial nie jest fantazją – jest przenikliwą diagnozą społeczeństwa, w którym porażka nie jest upadkiem, lecz wyrokiem. W Korei Południowej, gdzie sukces bywa obowiązkiem, a hańba społeczna gorsza od biedy, los uczestników gry uderza w czuły punkt narodowej psychiki.

Właśnie dlatego „Squid Game” prawdopodobnie nie mógłby powstać w Stanach Zjednoczonych, choć oczywiście będziemy mieli remake wyreżyserowany przez samego Davida Finchera. Ale to niekoniecznie musi się udać. Amerykańska kultura mitologizuje porażkę jako etap na drodze do sukcesu, podczas gdy koreańska – widzi w niej koniec. Serial nie opowiada o graczach. Opowiada o ludziach wykluczonych z gry społecznej, dla których stawką nie jest wygrana, lecz resztki godności.

„Squid Game” to opowieść nie o braku nadziei, ale o nadziei, która prowadzi do granic człowieczeństwa

Serial wpisuje się też w koreański kulturowy kod, w którym dzieciństwo i przeszłość – często idealizowane – służą jako bolesne kontrapunkty do teraźniejszości. Gry z podwórka, które w serialu zamieniono w śmiertelne zawody, to nie tylko sprytna metafora.

To wspomnienia wspólnoty z czasów, gdy życie wydawało się prostsze, reguły jasne, a świat – sprawiedliwszy. Ich perwersyjne odtworzenie w grze śmierci symbolizuje, jak dziecięca niewinność została skażona przez logikę dorosłego świata: logikę konkurencji, wyzysku, uprzedmiotowienia.

To opowieść lokalna, która stała się uniwersalna. Bo choć dziecięce gry zamienione w krwawe konkurencje mają koreańskie korzenie, mechanizm, który obnażają, dotyczy nas wszystkich: świat, w którym moralność to luksus, a współczucie – kosztowna słabość.

Akt I. Ekscytacja i przerażenie, czyli Homo ludens wrzucony do piekła

Pierwszy sezon „Squid Game” opowiada historię ludzi, którzy dotarli do końca mapy, gdzie nie ma już żadnych dróg ucieczki. Ich długi, życiowe porażki, złamane relacje i całkowity brak perspektyw wpychają ich do gry, która na pierwszy rzut oka oferuje coś zwodniczo niewinnego: wielką wygraną w zamian za przestrzeganie zasad dziecięcych zabaw.

W tym przewrotnym pomyśle zawiera się jednak cała okrutna ironia świata przedstawionego – to nie zabawa, tylko najczystsza forma przemocy pod pozorem reguł, które wszyscy znamy z dzieciństwa.

Ale ta gra to nie ucieczka od rzeczywistości. To jej koncentrat. Świat z „Squid Game” nie tworzy nowej rzeczywistości – on po prostu wyostrza kontury tej istniejącej. System gry, oparty na jasnych zasadach, jasno wyznaczonych celach i konsekwencjach, paradoksalnie wydaje się sprawiedliwszy niż życie poza jej murami. Bo w świecie realnym – jak pokazuje serial – zasady są nieczytelne, nagrody nieproporcjonalne, a kara często spada bez ostrzeżenia. W grze przynajmniej wiadomo, co cię czeka. To złudzenie porządku w chaosie. Porządku, który zabija.

Seong Gi-hun, główny bohater, początkowo daje się ponieść atmosferze rywalizacji. Zaczyna jak każdy z nas – przerażony, ale pełen naiwnej nadziei, że może tym razem los się odwróci. Jest współczesnym Homo ludens, człowiekiem bawiącym się, który mimo dorosłości wciąż nosi w sobie resztki dziecięcej wiary w reguły, sprawiedliwość i szansę.

Ale gra nie nagradza wiary ani współczucia. Z każdym kolejnym etapem Gi-hun, tak jak inni uczestnicy, musi skonfrontować się z prawdą, którą Nietzsche określił jako „wolę mocy” – gdy stawką jest przetrwanie, moralność staje się luksusem, a etyka ustępuje miejsca kalkulacji.

Gi-hun to bohater tragiczny, który przechodzi transformację na przestrzeni trzech sezonów

W tym świecie człowiek nie musi być złym, żeby uczynić zło. Wystarczy, że chce żyć. I to właśnie ta myśl jest najbardziej przerażająca. To nie psychopaci dominują w grze, ale zwyczajni ludzie – sprzedawcy, imigranci, ojcowie, przyjaciele. W obliczu śmierci stają się sobie wilkami, nie z powodu zepsucia, lecz z powodu struktury gry, która ich do tego zmusza.

Gry w „Squid Game” wywodzą się z koreańskiej kultury, ale ich zasady są banalnie proste

„Człowiek człowiekowi wilkiem” – pisał Thomas Hobbes. Ale w „Squid Game” wilki mają różowe mundury, zaprogramowane twarze masek i głosy syntetyczne jak automaty z lotniska. Brutalność nie płynie już tylko z jednostek, ale z systemu, który udaje bezstronność. To przemoc ucywilizowana, uprzejma, estetyczna – przemysł śmierci, który nie krzyczy, lecz działa w rytmie dźwięków pozytywki. I to właśnie czyni go tak przerażającym.

W tym kontekście gra nie jest tylko metaforą kapitalizmu, ale jego logiczną kulminacją – świata, w którym wszystko ma swoją cenę, nawet życie, a moralność staje się przeszkodą w zdobywaniu przewagi. „Squid Game” pokazuje, że prawdziwe piekło to nie chaos, ale porządek. Taki, w którym wszystko działa sprawnie, a ludzie giną zgodnie z zasadami.

A może właśnie dlatego widz nie może oderwać wzroku? Bo rozpoznaje w tej fikcji coś znajomego. Może nie chodzimy codziennie po linie między życiem a śmiercią, ale często stajemy przed pytaniami: czy warto pomagać, jeśli mogę stracić? Czy warto być uczciwym, gdy wszyscy wokół oszukują? Pierwszy sezon „Squid Game” stawia nas twarzą w twarz z lękiem, że odpowiedź może brzmieć: nie warto.

I właśnie wtedy zaczynamy rozumieć, że nie oglądamy serialu o grze. Oglądamy przypowieść o świecie, który przestał wierzyć, że dobro ma sens.

Akt II. Odpowiedzialność i bunt, czyli Homo politicus wobec mechanizmu zła

Drugi sezon „Squid Game” przynosi wyraźne przesunięcie akcentów: z psychologii przetrwania ku filozofii buntu i polityki. Seong Gi-hun nie jest już graczem próbującym ocalić samego siebie. Jest ocalałym, który musi odpowiedzieć sobie na pytanie, co zrobić z wiedzą, którą nabył – i z winą, która z tej wiedzy wynika. Staje się kimś więcej niż jednostką przetrwania. Staje się świadkiem.

To przejście – z gracza w figurę świadka – przypomina doświadczenie opisywane przez Hannah Arendt w jej analizie „banalności zła”. Gi-hun zaczyna rozumieć, że największym zagrożeniem nie jest sama śmierć czy cierpienie, ale obojętność systemu, który potrafi działać bez nienawiści, bez emocji, bez zła rozumianego klasycznie.

Gi-hun w drugim sezonie to nie tyle bohater, co człowiek rozdarty między winą a poczuciem misji. Próbuje stać się kimś na kształt Prometeusza – przynosi światu ogień świadomości, chce zerwać zasłonę iluzji. Ale to nie jest mit z greckiej tragedii, tylko antyutopijna wersja tej historii. Tu ogień nie wyzwala. Tu ogień oświetla jedynie mechanizmy zniewolenia. A system – jak każdy potwór karmiący się spektaklem – nie walczy z ogniem. On go absorbuje.

Po co się buntować, skoro nie można wygrać? Bo tak „trzeba”?

Bunt Gi-huna zostaje natychmiast zawłaszczony przez struktury, które udają zainteresowanie jego losem, tylko po to, by z jego gniewu uczynić kolejny produkt. Jego działania, choć podszyte autentyczną etyczną rewolucją, stają się paliwem dla dalszego spektaklu.

Rebelia nie zatrzymuje gry. Przeciwnie – wciąga widzów jeszcze bardziej, oferując im nowy punkt widzenia, nowego „bohatera”, nowe emocje. Kapitalizm informacyjny nie opiera się już na zakazach, lecz na nadmiarze. Bunt zostaje natychmiast przekształcony w towar, emocja w kliknięcie, a rewolucja w format.

W „Squid Game” największym zagrożeniem nie są strażnicy, a… inni uczestnicy rozgrywki

W tym miejscu pojawia się Sartre i jego słynne: „Piekło to inni”. Ale „Squid Game” idzie jeszcze dalej – piekło to my, kiedy przestajemy być „innymi”. Kiedy poddani logice systemu internalizujemy jego reguły do tego stopnia, że gramy w grę, którą wcześniej potępiliśmy. Piekło to nie są tylko ci, którzy pociągają za sznurki. To również ci, którzy milczą, gdy widzą, że sznurki zawiązano wokół czyjejś szyi.

Drugi sezon „Squid Game” stawia pytania, które wykraczają poza serial. Czym jest moralność w świecie, w którym każda forma sprzeciwu staje się produktem? Jak buntować się, nie będąc natychmiast wchłoniętym przez mechanizm spektaklu? Czy da się jeszcze być Homo politicus – istotą odpowiedzialną, świadomą, etycznie zaangażowaną – w systemie, który wszystko, co ludzkie, przekształca w widowisko?

Gi-hun nie ma złudzeń. Wie, że walka jest skazana na porażkę. Ale podejmuje ją mimo to. Nie dlatego, że wierzy w sukces, lecz dlatego, że niepodjęcie walki byłoby zdradą siebie. To filozoficzna decyzja, którą Camus nazwał buntującym się człowiekiem – kimś, kto mówi „nie”, a przez to staje się wolny. Nawet jeśli to „nie” zostanie szybko zakrzyczane przez hałas systemu, jego echo wciąż ma znaczenie.

W tym sensie drugi sezon Squid Game nie oferuje katharsis. Nie daje ulgi ani nadziei. Daje coś trudniejszego – zadanie. Nakazuje widzowi nie tylko patrzeć, ale widzieć. Nie tylko rozumieć grę, ale postawić pytanie: czy sam już w niej nie uczestniczę?

Akt III. Rezygnacja i poświęcenie, czyli Homo sacer na ołtarzu idei

Trzeci sezon „Squid Game” to najciemniejsza, najbardziej wyciszona i najgłębiej egzystencjalna odsłona serialu. To już nie dramat o grze i przetrwaniu, nie manifest buntu, lecz rozważanie o sensie poświęcenia w świecie, który przestał rozumieć wartość ofiary.

To dekonstrukcja idei bohatera – nie tylko filmowego, ale i filozoficznego. Seong Gi-hun nie przypomina już nikogo, kogo znamy z opowieści o herosach. Nie chce wygrać. Nie chce już zmieniać świata. On wie, że być może zmienić go się nie da. Ale mimo to wybiera działanie.

Lidet to antagonista Gi-huna, ale czy na pewno możemy o nim powiedzieć, że jest bezsprzecznie „zły”?

W tym sensie najbliżej mu do figury Homo sacer, jak opisał ją Giorgio Agamben: człowieka, który zostaje wykluczony z porządku prawa i społecznej troski, a jednak jego życie – w całej swojej nagiej biologiczności – staje się fundamentem porządku, który go wykluczył. Gi-hun funkcjonuje na marginesie świata, który sam już wcześniej przejrzał. Jego egzystencja nie ma już znaczenia w systemie: nie jest graczem, nie jest twórcą, nie jest trybikiem. Jest zbędny. A zarazem – konieczny.

Droga, jaką przeszedł Gi-hun w trakcie serialu jest imponująca – ale to właśnie droga człowieka

To, co robi Gi-hun, nie jest już próbą ocalenia innych ani nawet siebie. To wybór ostateczny: decyzja, by samym istnieniem przypomnieć o istnieniu sensu. Nie chodzi już o triumf dobra nad złem, bo Gi-hun nie wierzy już w te kategorie. Chodzi o przypomnienie, że nawet jeśli świat przestał je rozróżniać, człowiek wciąż może zdecydować, po której stronie chce stanąć. Parafrazując, ludzie przecież nie są jak konie…

W trzecim sezonie „Squid Game” wybrzmiewa gorzkie echo camusowskiego buntu. Człowiek – pisał Camus – może być naprawdę wolny tylko wtedy, gdy jest świadomy absurdu własnego losu i mimo to decyduje się działać. Gi-hun jest dokładnie tym wyborem. Nie działa z nadziei. Działa mimo braku nadziei. Rezygnuje z siebie nie dlatego, że jest słaby, ale dlatego, że tylko ta rezygnacja może zachować integralność jego człowieczeństwa. To nie jest ucieczka. To forma oporu ostatecznego.

Trzeci sezon „Squid Game” przynosi coś, czego nie dawały poprzednie – katharsis. Nie jest to oczyszczenie w sensie tryumfu dobra nad złem, ale raczej cicha, głęboka satysfakcja, że Gi-hun – mimo bólu, rezygnacji i świadomości beznadziei – pozostał sobą.

Historia zatacza pełne koło. Człowiek, który na początku był tylko pionkiem, a potem buntownikiem, staje się kimś znacznie większym: świadkiem, który potrafił w ostatnim akcie wybrać poświęcenie, nie dla zysku, ale dla idei.

Finał „Squid Game” jest satysfakcjonujący – nie pozostawia uczucia niedosytu

To nie jest heroizm dla poklasku. To cicha decyzja podjęta wtedy, gdy nikt nie oczekuje już niczego, a wszyscy się poddali. W tym sensie finał trzeciego sezonu zamyka historię Gi-huna z niezwykłą siłą – nie jako triumfatora, lecz jako człowieka, który do końca pozostał wierny człowieczeństwu.

„Squid Game” to krótka historia ludzkości w 22 odcinkach

I choć gra się kończy, w widzu pozostaje jedno pytanie, które wciąż pulsuje pod skórą: czy warto być dobrym, nawet jeśli świat już nie wierzy w dobro? Odpowiedź nie pada wprost. Ale gest Gi-huna, jego wybór – są odpowiedzią. Bo jeśli gdziekolwiek jeszcze tli się sens, to właśnie tam, gdzie ktoś, mając możliwość odwrócić głowę, decyduje się działać. Gdzie ktoś, wiedząc, że mógłby odejść, decyduje się zostać. Gdzie człowiek – mimo całego społecznego zezwierzęcenia – wybiera bycie człowiekiem.

„Squid Game” – serial filozoficzny

„Squid Game” jest jak przypowieść, którą świat Netflixa przebrał w neonowe kolory. Ale jej rdzeń jest stary jak świat. To pytanie, które zadaje sobie każdy filozof i każde dziecko: czy warto być dobrym, jeśli dobro niczego nie zmienia?

„Squid Game” to jeden z najważniejszych seriali ostatnich lat

Dziś idee są passé. Dobroć to naiwność. Empatia jest luksusem, na który nie stać większości. A jednak „Squid Game” tli w sobie coś więcej niż cynizm. Pokazuje, że nawet jeśli ludzkość to sfora wilków, to czasem jeden z nich wciąż może zrobić coś dla innych.

I może dlatego cierpimy, oglądając „Squid Game”. Bo w głębi serca wiemy, że to nie dystopia. To dokument.

To również warto przeczytać!

Marcepan

Najnowsze artykuły

Najnowsza perełka z Leonardo DiCaprio na VOD! Wielki kinowy hit

Wiemy już, kiedy film „Jedna bitwa po drugiej” z Leonardo DiCaprio trafi na platformy VOD!…

5 listopada 2025

Serial o największej katastrofie morskiej Polski już na Netflixie!

Nowy serial „Heweliusz” od twórców „Wielkiej wody” debiutuje na platformie Netflix. To poruszająca, pięcioodcinkowa opowieść…

5 listopada 2025

Co oglądać w HBO Max? Najciekawsze nowe filmy i seriale

Co obejrzeć w HBO Max? Jakie filmy i seriale warto teraz zobaczyć? Szukając odpowiedzi na…

5 listopada 2025

PS5 ma nowy hit! Gra 2024 roku wreszcie trafia na konsole

Jeden z najlepiej ocenianych tytułów 2024 roku trafia wreszcie na konsole. Satisfactory, dotąd dostępne wyłącznie…

5 listopada 2025

Turbo okazja na Samsung OLED 55 cali! Najbardziej opłacalny?

Najbardziej opłacalny telewizor OLED w Polsce?! Już teraz może być Twój w turbo niskiej cenie!…

5 listopada 2025

Eurosport 1 i 2 trafiają do TV online! Dobra wiadomość dla kibiców

Pilot WP wzmacnia swoją ofertę sportową. Już teraz do platformy dołączają nowe kanały Eurosport 1…

5 listopada 2025