Gdy kino superbohaterskie ugrzęzło w przesycie i zmęczeniu formą, James Gunn zrobił coś nieoczekiwanego – opowiedział historię o Supermanie z czułością i powagą, przywracając jej emocjonalną świeżość. Choć jego „Superman” nie jest filmem idealnym, to redefiniuje Clarka Kenta i gatunek, który od dawna dryfował między autoparodią a wypaleniem.
Spis treści
Film Gunna nie jest klasycznym origin story – i całe szczęście. Reżyser zakłada, że znamy już podstawy: planeta Krypton, Jonathan i Martha Kentowie, mała farma w Kansas, peleryna.
Zamiast więc po raz kolejny opowiadać historię o spadającym statku kosmicznym i dorastaniu „innego” dziecka pośród kukurydzianych pól, Gunn przenosi nas do momentu, w którym Clark Kent już zna swoją przeszłość – i musi zdecydować, co z nią zrobić. To nie jest opowieść o tym, jak chłopiec staje się bohaterem. To opowieść o tym, jak człowiek zyskuje świadomość, co znaczy być symbolem.
Gunn przedstawia Clarka jako młodego reportera w pełnym znaczeniu tego słowa – nie outsidera w przebraniu, ale kogoś, kto głęboko wierzy, że prawda może ocalić. Jego Superman to nie tylko obrońca Ziemi, ale także jej sumienie – ktoś, kto mierzy się nie tylko z przestępcami, lecz także z pytaniami o sens sprawiedliwości, granice ingerencji, cenę działania.
W świecie, który jest coraz bardziej cyniczny, Superman Gunna nie ucieka od prostych wartości. Wręcz przeciwnie – traktuje je poważnie, bez ironii, ale też bez przesadnego patosu.
Fabuła została napisana z precyzją – pozornie prosta, ale podszyta subtelnością. Gunn nie sili się na narracyjne twisty czy zaskakujące rewelacje – zamiast tego koncentruje się na konsekwentnym budowaniu świata i postaci, które są wewnętrznie spójne. Nawet poboczne wątki mają swój ciężar – nie jako przerywniki, ale jako fragmenty większego obrazu.
Gunn umiejętnie balansuje między dramatem a blockbusterem. Każda sekwencja akcji ma swój emocjonalny ciężar, a każda decyzja Clarka niesie konsekwencje – nie tylko na poziomie fabularnym, ale i symbolicznym. Superman nie jest tu figurą doskonałości, ale kimś, kto walczy o zachowanie wiary – w ludzkość, w siebie, w przyszłość. I właśnie to sprawia, że jego heroizm ma znaczenie.
James Gunn na poważnie
Znany z anarchicznego tonu „Strażników Galaktyki” i zadziornej energii „The Suicide Squad”, James Gunn tym razem zmienia ton – i robi to z klasą, jakiej niewielu się po nim spodziewało. W „Supermanie” odcina się od pastiszu, który przez lata był jego znakiem rozpoznawczym, i tworzy film o powadze wywiedzionej nie z mroku, ale z uczucia.
To być może jego najbardziej dojrzała, świadoma i świadcząca o reżyserskiej ewolucji opowieść. Gunn rezygnuje z ironicznego dystansu, którym zwykł okraszać nawet najbardziej dramatyczne momenty swoich poprzednich filmów. Zamiast tego oferuje szczerość – tak rzadką i cenną w dzisiejszym kinie superbohaterskim, w którym wszystko musi być „cool”, „meta” albo „epickie”.
„Superman” to film, który nie ucieka od klasycznej formuły, ale nadaje jej nowy sens. Gunn nie dekonstruuje mitu Człowieka ze Stali – on go rekonstruuje, od podstaw, z głębokim zrozumieniem tego, co czyni tę postać ponadczasową. Można wręcz powiedzieć, że Gunn zbudował pomost między epoką Richarda Donnera a współczesnością: odwołuje się do uniwersalnych wartości, ale pokazuje je w sposób, który nie trąci myszką ani naiwnością.
Widać, że ten film to dla niego coś osobistego. Gunn wielokrotnie wspominał w wywiadach o tym, jak ważna była dla niego idea bohatera, który nie potrzebuje traumy, by działać, i który nie walczy z demonami, lecz z pokusą bierności. Jego Superman to nie cierpiętnik w pelerynie, lecz postać, która uosabia cichą siłę – moralną i emocjonalną.
I właśnie dlatego patos, który pojawia się w niektórych scenach, nie razi – bo nie wynika z chęci robienia wrażenia, tylko z uczciwego przekonania, że pewne rzeczy warto mówić wprost.
Gunn wierzy, że kino superbohaterskie nie musi być cyniczne, by być inteligentne. Nie musi być brutalne, by być poważne. I nie musi być mroczne, by mówić o rzeczach trudnych. Jego „Superman” to nie manifest polityczny, nie kolejna część uniwersum, nie projekt z klucza franczyzowego.
To list miłosny do idei, że dobroć ma sens – nawet jeśli bywa trudna, niedoskonała i wyśmiewana. Film pokazuje, że największą rewolucją w dzisiejszym kinie superbohaterskim może być… odwaga w byciu szczerym. Bez sarkazmu. Bez cynizmu. Z wiarą w człowieka – nawet jeśli ten człowiek nosi pelerynę.
Człowiek ze Stali i sercem ze światła
Casting Clarka Kenta to zawsze wyzwanie – balansowanie między heroiczną charyzmą a ludzką autentycznością. Jest nim trochę jak z Bondem: za dużo powagi i postać zamienia się w patetyczny pomnik, za dużo swobody – i traci swój moralny ciężar.
David Corenswet odnajduje tę równowagę z wyjątkowym wyczuciem i – co najważniejsze – sercem. Jego Superman nie jest ani pozą, ani ideałem z cokołu. To bohater, który naprawdę wierzy w ludzi – i ta wiara wybrzmiewa w każdym spojrzeniu, w spokojnym tonie głosu, w empatii, z jaką reaguje na świat.
Corenswet ma coś z klasycznego Reeve’a, ale nie naśladuje go. Jego Clark Kent nie jest tylko przykrywką dla herosa – to realna tożsamość; ktoś, kto chce żyć między ludźmi, być ich częścią, rozumieć ich. A jednocześnie – w momentach próby – potrafi wzbić się (dosłownie i metaforycznie) ponad przeciętność, nie dlatego, że musi, lecz dlatego, że czuje, że tak trzeba. To rzadko spotykane w dzisiejszym kinie superbohaterskim połączenie siły i delikatności.
Zaryzykuję stwierdzenie, że Lois Lane w wykonaniu Rachel Brosnahan jest najlepszą w historii. Zamiast budować na archetypie „twardej dziewczyny z redakcji”, Brosnahan tworzy postać wielowymiarową – silną, ale niepozbawioną wątpliwości, niezależną, ale w pełni świadomą znaczenia bliskości i partnerstwa.
Jej Lois nie jest „dodatkiem” do historii Supermana, ale jej treścią. To dziennikarka, która nie boi się zadawać trudnych pytań, zarówno innym, jak i sobie. Brosnahan wnosi do roli błyskotliwość, energię i głębię emocjonalną, czyniąc z Lois nie tylko równorzędną partnerkę Clarka, ale też postać, którą zapamiętujemy na długo.
Chemia między nią a Corenswetem działa na kilku poziomach. Nie jest to tylko romantyczna iskra (choć i ona się pojawia), ale coś więcej – poczucie wzajemnego szacunku, dzielenia tych samych wartości, wspólnej misji. Ich relacja przypomina, że miłość w kinie nie musi być banalna – może być jednym z głównych motorów narracji, jeśli tylko potraktuje się ją serio.
I wreszcie Nicolas Hoult jako Lex Luthor – zupełnie inny niż jakakolwiek wcześniejsza wersja tej postaci. Zapomnijcie o szaleńcach z megalomańskimi planami czy przerysowanych ekscentrykach. Luthor Hoult’a to zagrożenie systemowe – człowiek chłodny, obliczony, ideologiczny. To bardziej przeciwnik moralny niż fizyczny.
Hoult gra z lodowatym spokojem, który sprawia, że jego Lex jest przerażający nie dlatego, że krzyczy, ale dlatego, że wierzy, że ma rację. Jego wizja świata nie jest wynikiem traumy czy żądzy zemsty – to logiczna, niepokojąco spójna doktryna. I właśnie dlatego stanowi tak doskonałe przeciwieństwo Supermana – nie jako jego lustrzane odbicie, ale jako intelektualna i etyczna alternatywa.
Dzięki tej trójce film zyskuje aktorską głębię, która czyni go czymś więcej niż tylko kolejną opowieścią o ratowaniu świata. To historia ludzi, którzy ścierają się nie tylko ze sobą, ale z tym, w co wierzą.
Obok Clarka, Lois i Luthora w filmie pojawia się galeria barwnych, świetnie zagranych postaci drugoplanowych. Skyler Gisondo jako Jimmy Olsen wnosi młodzieńczą energię i bezpretensjonalną dobroć, stając się emocjonalnym spoiwem redakcji „Daily Planet”.
Wendell Pierce jako Perry White to żywa definicja starej szkoły dziennikarstwa – stanowczy, sprawiedliwy, ironiczny, ale z sercem po właściwej stronie. Gdzieś w tłumie pojawia się nawet Will Reeve, syn „pierwszego” wielkiego Supermana, czyli Christophera.
Wśród postaci superbohaterskich wyróżnia się Anthony Carrigan jako Metamorpho – zaskakująco ludzki w swojej fizycznej inności, niosący w sobie zarówno ból, jak i pogodzenie z losem.
Edi Gathegi jako Mister Terrific to chłodna inteligencja i analityczny umysł, który z czasem odkrywa również empatię, a Nathan Fillion w roli Guy’a Gardnera wnosi dokładnie to, czego się spodziewamy po tej postaci – sporo arogancji, sarkazmu i kilka scen kradnących ekran. Jego Zielona Latarnia da nam jeszcze niejednokrotnie dużo radości…
Nawet jeśli nie są głównymi bohaterami, ich obecność buduje wiarygodny obraz świata, w którym ideały Clarka Kenta nie są samotnym wyjątkiem, lecz iskrą, która potrafi inspirować innych.
Uniwersum bez nadęcia
„Superman” Jamesa Gunna to nie tylko film o ikonie popkultury – to także subtelny, ale wyraźny komentarz do kondycji samego kina superbohaterskiego.
W czasach, gdy kolejne produkcje próbują przebić się wzajemnie skalą, liczbą zwrotów akcji i wymuszonymi cliffhangerami, Gunn postępuje odwrotnie. Jego „Superman” nie próbuje rywalizować z Avengersami, Flashpointami czy Multiversami, choć w ekranowych 129 minutach dzieje się naprawdę sporo. Nie czuć jednak przesytu akcją, bo wszystko jest tu „w punkt”.
Nathan Fillion jako Guy Gardner zasługuje na własny film – fajnie, że będziemy go oglądać w serialu „Lanterns” na HBO
Gunn nie sili się na postmodernistyczne mrugnięcia do widza, nie upycha easter eggów w każdej scenie, nie przerywa opowieści tylko po to, by zapowiedzieć kolejne filmy z uniwersum DC. A jednak – świat, który tu zarysowuje, żyje. Jest większy, ale pokazany mimochodem, z delikatnością twórcy, który rozumie, że najpierw trzeba dać widzowi powód, by chciał tam wrócić.
W tle pojawiają się postaci, technologie, wydarzenia sugerujące, że ta wersja DC ma swój własny porządek, rytm i logikę – ale nigdy nie przyćmiewają one głównej opowieści o Clarku, Lois i Lexie.
Ton filmu to osobna wartość. Gunn osiąga rzadką równowagę: jest poważnie, ale nie duszno; podniośle, ale bez zadęcia; lirycznie, ale bez ckliwości. Tam, gdzie inne filmy sięgają po ironię jako ubezpieczenie od emocjonalnego ryzyka, Gunn wybiera szczerość. Nie boi się wzniosłości – wie, że dziś, bardziej niż kiedykolwiek, potrzebujemy bohaterów, którzy nie wstydzą się mówić wprost o wartościach.
To właśnie ta postawa – bez sarkazmu, bez cynizmu – wyróżnia „Supermana” na tle współczesnych produkcji, które nie potrafią już opowiadać o dobru inaczej niż w trybie parodii lub dekonstrukcji.
Estetycznie film wpisuje się w ten sam etos. Gunn – razem z operatorem Henrym Brahamem – buduje wizualny świat, który łączy to, co znajome, z tym, co nowe. Smallville tonie w miękkich, pastelowych światłach przypominających kadry z filmów Terrence’a Malicka, emanując ciepłem i nostalgią. Metropolis natomiast to pulsujące, wielkomiejskie serce świata – nowoczesne, z neonowymi odblaskami i chłodem stalowych struktur, przypominające futurystyczny Manhattan z duszą. A nad tym wszystkim górują wieże Luthora – ascetyczne, monumentalne, zimne jak jego wizja świata.
Gunn traktuje popkulturę z szacunkiem, ale nie ulega jej pokusom. Odwołania – jeśli się pojawiają – są dyskretne, znaczące, czasem wręcz eleganckie. Czuć ducha Donnera, echo klasycznego „Supermana” z 1978 r., ale też echa Spielberga, „Stalowego giganta”, a nawet Franka Capry.
Jednocześnie Gunn nie próbuje kopiować – tworzy własną mitologię w dialogu z przeszłością, a nie w jej cieniu. „Superman” w tej wersji staje się nie tylko początkiem nowej ery DCU, ale też – być może – manifestem artystycznym: że kino superbohaterskie nadal ma sens, o ile będzie miało serce, przekonanie i odwagę, by mówić o sprawach naprawdę ważnych.
Nadzieja, która nie jest pustym hasłem
„Superman” Jamesa Gunna to film, który nie próbuje wymyślić koła na nowo. Zamiast tego pyta, dlaczego to koło w ogóle zaczęło się toczyć. W świecie, który zmęczył się cynizmem i ironią, Gunn proponuje coś odważnego: szczerość. To nie jest Superman tylko dla fanów komiksów – to Superman dla każdego, kto kiedykolwiek szukał światła w ciemności.
Czy to najlepszy film o Supermanie od czasów Richarda Donnera? Prawdopodobnie. Ale ważniejsze jest coś innego – to pierwszy od dawna film superbohaterski, który nie tylko bawi i zachwyca, ale też wzrusza i inspiruje. Nie ma tu rewolucji formalnej, ale jest rewolucja ducha – przywrócenie wiary w to, że kino może być jednocześnie rozrywkowe i mądre.
To również warto przeczytać!
- Człowiek nie jest koniem… ale wilkiem. „Squid Game”, czyli ludzkość w pigułce
- „Death Stranding” to arcydzieło. I niech takim pozostanie – bez ekranizacji, bez cięć
- „28 lat później” to nie tylko horror. To elegia dla człowieczeństwa po apokalipsie
- Mafia jak korporacja. „Strefa gangsterów” to najbardziej bezwzględny serial roku
- „Andor” to esencja „Gwiezdnych wojen”, na jaką zasługiwaliśmy
Na stronie mogą występować linki afiliacyjne lub reklamowe.












