Nikt nie spodziewał się, że John Cena w metalowym hełmie stanie się ikoną nowego DCU – a jednak. Drugi sezon „Peacemakera” nie tylko przebija pierwszy, ale pokazuje, że czas herosów bez skazy dobiegł końca.
Spis treści
Są powroty, które smakują jak powtórka z rozrywki, i są takie, które stają się wydarzeniem samym w sobie. Drugi sezon „Peacemakera” należy zdecydowanie do tej drugiej kategorii.
James Gunn i jego ekipa nie tylko utrzymali energię, która uczyniła z pierwszej odsłony serialu jedno z najoryginalniejszych dzieł w superbohaterskim krajobrazie ostatnich lat, ale poszli krok dalej. Nowy sezon jest jeszcze bardziej bezczelny, jeszcze bardziej błyskotliwy i jednocześnie – co zaskakuje – dojrzalszy w emocjonalnym tonie.
To nie jest już tylko satyra z przymrużeniem oka na komiksowe schematy, lecz pełnoprawny komentarz do współczesnego kina superbohaterskiego, a nawet szerzej – do kultury, w której miłość do antybohaterów ma się świetnie.
Cena bycia (anty)bohaterem
John Cena w roli Peacemakera to przykład castingu niemal idealnego, ale też dowód na to, że popkultura lubi historie o drugich szansach. Przez lata Cena był ikoną wrestlingu – wielkim nazwiskiem w WWE, twarzą widowisk, które łączyły sport, teatr i telewizyjny show.
Dla jednych pozostawał symbolem nieskończonej charyzmy i siły, dla innych – produktem masowej rozrywki, bohaterem plakatów i gadżetów, którego droga do aktorstwa wydawała się naturalna, choć niekoniecznie poważna. Początkowo traktowano go podobnie jak Dwayne’a Johnsona – „mięśniaka” w świecie kina, który ma wypełniać ekran swoją sylwetką, a nie warsztatem.
Tymczasem Peacemaker stał się dla Ceny rolą przełomową, w której mógł pokazać, że jest kimś więcej niż tylko gwiazdą sportu przeniesioną do Hollywood. To tutaj udowodnił, że potrafi nie tylko rozśmieszać widza autoironią i komediowym timingiem, ale również wzruszać, grając bohatera naznaczonego traumą, toksyczną relacją z ojcem i nieustannym konfliktem między deklarowaną misją a własnym sumieniem.
Cena w drugim sezonie gra pełną gamą emocji – jego bohater jest jednocześnie groteskowy i tragiczny, karykaturalny i głęboko ludzki. Jego spojrzenie czy momenty ciszy bywają równie wymowne jak najbardziej absurdalne dialogi.
Fenomen Ceny polega właśnie na tej wielowymiarowości. Widzowie, którzy znali go wcześniej jako zapaśnika czy bohatera filmów akcji klasy B, zostali zaskoczeni – oto aktor, który potrafi balansować między śmiechem a wzruszeniem, między kiczem a szczerością. Stał się kimś w rodzaju pomostu między światem „wysokiej” a „niskiej” kultury: jednocześnie spełnia oczekiwania fanów widowiskowej rozrywki i dostarcza momentów, które można analizować jak fragmenty dramatycznych seriali HBO.
Cena jako fenomen to także zjawisko społeczne. W dobie mediów społecznościowych i postironicznej wrażliwości, jego Peacemaker pasuje idealnie do estetyki memów i internetowych cytatów, ale zarazem posiada emocjonalną głębię, która sprawia, że bohater nie rozmywa się w żarcie.
Cena potrafi być „ikoną memiczności” i jednocześnie aktorem z krwi i kości, który tworzy jedną z najbardziej złożonych kreacji superbohaterskich ostatnich lat. To paradoks, ale właśnie na nim buduje się siła jego fenomenu.
Nowy porządek DCU
Premiera drugiego sezonu „Peacemakera” nie wydarzyła się w próżni – towarzyszy jej szeroko komentowana transformacja całego uniwersum DC. James Gunn, który wcześniej jako reżyser „Strażników Galaktyki” udowodnił, że potrafi połączyć ekscentryczny humor z autentycznym ładunkiem emocjonalnym, dziś stoi na czele całego projektu DCU.
Jego zadaniem jest nie tylko porządkowanie bałaganu po poprzednich, chaotycznych latach franczyzy, ale przede wszystkim stworzenie nowej wizji, spójnej i rozpoznawalnej. Pierwszym sygnałem zmiany był nowy „Superman” – film stanowiący swego rodzaju deklarację ideową: klasyczny, lecz odświeżony, zakorzeniony w tradycji, ale gotowy na nową epokę.
W tym kontekście „Peacemaker” pełni rolę przewrotnego, ale niezwykle cennego kontrapunktu. O ile Superman ma być fundamentem moralnym i symbolicznym DCU, o tyle serial o Peacemakerze pokazuje, że uniwersum nie będzie jednolite tonalnie.
Gunn wyraźnie stawia na różnorodność – z jednej strony opowieści o idealistycznych herosach, z drugiej pełne ironii, brutalności i egzystencjalnych pytań historie o bohaterach niedoskonałych, pękniętych, balansujących między heroizmem a groteską. To dokładnie ta równowaga, której brakowało poprzednim wersjom DC Extended Universe – rozdartym między próbą kopiowania patosu Marvela a desperackim mrokiem w stylu Zacka Snydera.
Nowy sezon „Peacemakera” jest więc czymś więcej niż tylko serialem komediowo-akcyjnym. To swoisty manifest estetyczny DCU: dowód, że to uniwersum nie będzie bało się kontrastów, że obok bogów i symboli będą tu żyli bohaterowie złamani, śmieszni, ale też przejmujący. Gunn w ten sposób tworzy pejzaż bardziej złożony, bardziej zbliżony do prawdziwego świata – i przez to paradoksalnie bardziej wiarygodny.
Co więcej, Peacemaker wpisuje się w większy trend, który dziś redefiniuje superbohaterską narrację: odejście od perfekcyjnych, nieskazitelnych postaci w stronę bohaterów skażonych, ironicznych i świadomych własnych wad.
To nurt widoczny w „The Boys” czy „Deadpoolu”, ale w wydaniu Gunna zyskuje on inny wymiar – bardziej ciepły, bardziej ludzki. I właśnie dlatego Peacemaker, z całym swoim chaosem, idealnie pasuje do nowego porządku DCU. Jest zapowiedzią tego, że ta opowieść nie będzie jednowymiarowa, że świat DC znajdzie miejsce zarówno dla mitu, jak i dla ironii.
Echo innych opowieści
Drugi sezon „Peacemakera” to prawdziwa mozaika kulturowych odniesień, które Gunn wplata z wyczuciem i ironią. Nie ma tu nachalnych cytatów czy prostych parodii – raczej inteligentne przetworzenie tego, co już znamy z innych dzieł popkultury. Humor balansujący na granicy dobrego smaku przywodzi na myśl bezczelność „South Parku”, gdzie każdy żart jest testem granic społecznej tolerancji, a jednocześnie ostrym komentarzem do rzeczywistości.
Brutalna szczerość w przedstawianiu przemocy czy intymnych dramatów bohatera przypomina kino Tarantino, które potrafiło zestawić groteskę z tragedią, albo komiksowy świat „Kick-Assa”, gdzie hiperrealizm brutalności służył demaskowaniu samej idei superbohatera.
Ale „Peacemaker” to nie tylko kolaż inspiracji. Gunn potrafi z tych zapożyczeń stworzyć własny język – taki, który mówi do widza jednocześnie na dwóch poziomach: rozrywkowym i egzystencjalnym.
Z jednej strony mamy kiczowate piosenki hair metalu, które nadają scenom komiczny, wręcz kampowy wymiar, z drugiej – dramat człowieka, który za tą maską macho ukrywa samotność, niepewność i toksyczne dziedzictwo ojca. W tym sensie serial bliższy jest „Strażnikom” niż klasycznym opowieściom komiksowym – bo zamiast budować mit bohatera, konsekwentnie go rozbiera, pokazując, jak kruche fundamenty stoją za każdą maską.
Echo innych opowieści rozbrzmiewa tu także w samej strukturze narracji. Gunn gra konwencją, bawi się schematem „drużyny bohaterów” à la Avengers, ale zamiast podziwu dostajemy satyrę na ludzkie ego, na pozorną solidarność i na obsesję władzy. Peacemaker ze swoją chorobliwą potrzebą „przynoszenia pokoju za wszelką cenę” staje się zwierciadłem współczesnej popkultury – pełnej haseł o dobru i sprawiedliwości, ale podszytej komercją, przemocą i hipokryzją.
W rezultacie serial rezonuje nie tylko z innymi tytułami, ale i z nami samymi. Widzimy w nim echo opowieści, które już znamy, ale też echo własnych oczekiwań wobec herosów. Gunn zadaje pytanie: czy wciąż potrzebujemy nieskazitelnych symboli, czy raczej bohaterów, którzy są tak niedoskonali jak my? I właśnie dlatego Peacemaker jest czymś więcej niż tylko popkulturową zabawą – to opowieść o tym, że każdy mit jest odbiciem epoki, a nasza epoka najwyraźniej wierzy już tylko w bohaterów z pęknięciami.
Jak nie kochać gościa z garnkiem na głowie?
Dlaczego więc kochamy Johna Cenę w roli Peacemakera? Może dlatego, że udało mu się połączyć to, co zazwyczaj niemożliwe – śmiech i wzruszenie, groteskę i dramat. W świecie przeładowanym superbohaterami Peacemaker wyróżnia się nie dlatego, że jest idealny, ale właśnie dlatego, że jest idealny nie jest.
Drugi sezon udowadnia, że nie jest to tylko jednorazowy popis, lecz konsekwentna kreacja, która wpisuje się w nową filozofię DCU. Gunn znalazł złoty środek między satyrą a powagą, a Cena – między mięśniami a emocjami. To dzięki nim „Peacemaker” staje się czymś więcej niż kolejnym komiksowym spin-offem. To serial, który redefiniuje pojęcie antybohatera i sprawia, że naprawdę chcemy zapytać: jak nie kochać Johna Ceny?
To również warto przeczytać!
- „Obcy: Ziemia”: legenda wciąż żyje
 - Jason Momoa w roli życia. „Wódz wojownik” pachnie oceanem i prochem
 - Stranger Formats. Dlaczego Netflix tnie seriale i naszą cierpliwość?
 - Mafia jak korporacja. „Strefa gangsterów” to najbardziej bezwzględny serial roku
 - „Andor” to esencja „Gwiezdnych wojen”, na jaką zasługiwaliśmy
 
Na stronie mogą występować linki afiliacyjne lub reklamowe.












Dodaj komentarz