Tommy Shelby jeszcze nie powiedział ostatniego słowa – ale może nie powinien. Powrót „Peaky Blinders” kusi obietnicą wielkiego widowiska, lecz pachnie też zdradą własnego mitu. Jak będzie tym razem?
Spis treści
W świecie popkultury wszystko kiedyś wraca. Bohaterowie zmartwychwstają, uniwersa się rozrastają, a seriale, które wydawały się zamknięte, znów dostają oddech. Ale kiedy ogłoszono, że „Peaky Blinders” otrzymają dwie nowe serie-sequele, wielu fanów – w tym ja – nie wiedziało, jak zareagować.
Ekscytacja? Oczywiście. Przecież to jeden z najdoskonalszych seriali XXI wieku. Ale też niepokój – bo powrót legendy zawsze wiąże się z ryzykiem profanacji własnego mitu.
BBC i Netflix potwierdziły, że akcja nowych produkcji rozegra się w 1953 roku, dwie dekady po wydarzeniach z szóstego sezonu. To ma być nowy rozdział, „nowa generacja Shelbych”, nowa epoka, nowa estetyka.
Twórca serialu, Steven Knight, wraca do steru, a Cillian Murphy ma pełnić rolę producenta wykonawczego – choć nie wiadomo, czy pojawi się na ekranie. I tu właśnie zaczyna się pytanie, które dla fanów „Peaky Blinders” jest równie bolesne, co fascynujące: czy świat Tommy’ego Shelby’ego powinien żyć dalej, skoro jego historia miała już doskonały finał?
Opowieść, która domknęła się idealnie
Serial „Peaky Blinders” zadebiutował w 2013 r. – w momencie, gdy telewizja zaczynała przejmować ambicje kina. „Breaking Bad”, „Mad Men”, „True Detective” czy „House of Cards” otworzyły erę, w której serial przestał być rozrywką, a stał się sztuką.
I właśnie wtedy w cieniu dymiących kominów Birmingham narodziła się jedna z najdoskonalszych telewizyjnych opowieści XX wieku. Bo „Peaky Blinders” nigdy nie było tylko historią o gangsterach. To była przypowieść o władzy, pamięci i cenie ambicji, ubrana w tweedowy garnitur i podbita bluesem z industrialnego piekła.
Świat stworzony przez Stevena Knighta był brudny i piękny zarazem – nasycony smarem, whisky i niepokojem. Birmingham 1919 r., po I wojnie światowej, to przestrzeń pozszywana z ran: miasto ludzi, którzy wrócili z okopów z pustką w oczach i rewolwerem w dłoni. Tu lojalność mierzy się krwią, a zaufanie ma zawsze cenę.
W tym świecie pojawia się Thomas Shelby, człowiek zrodzony z wojennego koszmaru, który postanowił uczynić z chaosu swoją walutę. W pierwszym odcinku widzimy go, jak kroczy przez ulice w rytm „Red Right Hand” Nicka Cave’a – scena, która od razu ustawiła ton całego serialu: półgangsterski mit, półballada o diable.
Można powiedzieć, ze „Peaky Blinders” to historia o Thomasie Shelbym, ale to byłoby umniejszenie ogromnej roli jego rodziny i bliskich. Bez nich, nie byłoby tego serialu
Shelby w garniturze to coś więcej niż lider gangu. To człowiek, który próbuje ujarzmić świat, bo nie potrafi ujarzmić siebie. Każdy jego ruch to mieszanka matematycznej kalkulacji i autodestrukcji, każde zwycięstwo – preludium do kolejnej utraty.
Jego imperium rośnie na krwi i rozpaczy, ale jego siłą napędową nie jest chciwość, lecz trauma. To weteran wojny, który przestał wierzyć w Boga, więc sam postanowił nim zostać. Kiedy pije, nie upija się – odprawia rytuał. Kiedy pali papierosa, nie szuka przyjemności – medytuje nad własnym końcem.
Nie sposób mówić o tej historii bez wspomnienia o Cillianie Murphym, który stworzył rolę totalną. To nie był aktor grający postać – to był aktor, który stał się napisaną postacią. W jego oczach odbijało się całe Birmingham: miasto grzechu i przemysłu, w którym każdy uśmiech jest cyniczny, a każda łza – rachunkowa.
Murphy grał nie słowem, lecz spojrzeniem. Czasem wystarczało, że uniósł brew, a napięcie w kadrze gęstniało jak dym w fabrycznym kominie. Jego Tommy Shelby nie potrzebował moralnego usprawiedliwienia – był czystą esencją władzy i żalu. Nic dziwnego, że „By order of the Peaky Blinders” przeszło do historii jako jedno z najbardziej rozpoznawalnych serialowych zaklęć dekady.
Ale sukces „Peaky Blinders” nie wynikał tylko z kreacji Murphy’ego. To była gra zespołowa – z Helen McCrory jako niepowtarzalną Polly Gray, Paulem Andersonem jako tragicznym Arthurem, Sophie Rundle jako wyemancypowaną Adą i Anye Taylor-Joy, która w ostatnich sezonach wniosła do historii chłód i elegancję dekadencji. Każda z tych postaci miała coś z szekspirowskiego wymiaru – nikt nie był czysto dobry ani czysto zły, każdy był rozdarty pomiędzy miłością, lojalnością i własnym piekłem.
W serialu pojawił się sam Tom Hardy, a jego rola jest niepodrabialna – prawdziwa ikona, jak Murphy’ego
A potem przyszedł finał – cichy, symboliczny, w duchu brytyjskiej powściągliwości. Nie było eksplozji, nie było fajerwerków. Była za to cisza, pustynia i koń – trzy symbole, które zamknęły krąg.
To właśnie w tym finale kryje się geniusz Knighta – zrozumienie, że historia o potędze i przemocy nie potrzebuje katharsis w stylu Hollywood. Wystarczy milczenie. Czasem najlepszym zakończeniem jest odejście w półcieniu, bez fanfar, z dymem z papierosa unoszącym się nad pustym polem. „Peaky Blinders” kończyło się jak dobra modlitwa – z ostatnim zdaniem wypowiedzianym szeptem, ale z echem, które długo nie gaśnie.
Styl, który przeszedł do legendy
„Peaky Blinders” to nie tylko opowieść o gangsterach, władzy i zdradzie. To dzieło wizualne, muzyczne i emocjonalne, które przeszło do historii jako jeden z najbardziej charakterystycznych przykładów telewizyjnej poezji. Tego serialu się nie oglądało, a przeżywało. Gdyby Steven Knight był malarzem, tworzyłby jak Caravaggio – światłem, które tnie ciemność. Gdyby był muzykiem, grałby jak Nick Cave – szeptem o przemocy i miłości.
John, Tommy i Arthur – bracia Shelby. Był jeszcze Finn, który także okazał się ważną postacią dla fabuły
Świat „Peaky Blinders” to Birmingham przefiltrowane przez sen – albo raczej przez koszmar. Wszystko jest tu nadrealne, a zarazem bolesne w swej prawdzie. Dymy fabryk unoszą się jak kadzidło nad ołtarzem grzechu, bruk ulic połyskuje jak scena teatralna, a błoto ma kolor brązowego aksamitnego tła, na którym rozgrywa się tragedia.
To świat, który wydaje się zamknięty w odcieniach popiołu, lecz nagle eksploduje czerwienią – krwi, namiętności, rewolucji. Stylizacja jest tak konsekwentna, że nawet najdrobniejszy gest – polerowanie buta, zapinanie guzika, podanie szklanki whisky – staje się rytuałem, częścią teatralnej choreografii.
To właśnie rytualność czyniła „Peaky Blinders” wyjątkowym. Bohaterowie mówią mało, ale każdy gest ma wagę zdania z tragedii antycznej.
Często wystarczało jedno spojrzenie, by scena niosła emocjonalny ciężar większy niż cały monolog. Kamera poruszała się powoli, niczym świadek zbrodni, który waha się, czy odwrócić wzrok. Każdy kadr był kompozycją, każdy cień miał znaczenie. Widać było rękę reżyserów – od Toma Harpera po Anthony’ego Byrne’a – którzy traktowali obraz jak partyturę.
No i muzyka – ten buntowniczy, nieprzystający do epoki puls, który uczynił z „Peaky Blinders” coś więcej niż dramat kostiumowy. Gdy w tle rozbrzmiewał Nick Cave, Radiohead, Arctic Monkeys, PJ Harvey czy The White Stripes, widz miał wrażenie, że ogląda nie rekonstrukcję przeszłości, lecz emocjonalny komentarz do współczesności.
To była historia o 1920 r. opowiedziana językiem 2020. Anachronizm? Tak, ale celowy – jakby Knight mówił: „to, co widzisz, wydarzyło się sto lat temu, ale dotyczy ciebie”. Te utwory były pomostem między przeszłością a teraźniejszością, między industrialnym buntem a nowoczesnym gniewem.
Styl „Peaky Blinders” to manifest. To serial, który w każdym wymiarze mówił o władzy – nawet wizualnie. Kamera patrzyła na bohaterów z dołu, jak na posągi, a jednocześnie rozbierała ich z mitów, pokazując zmęczone twarze, pęknięcia, pot. Shelby w świetle lampy wyglądał jak ikona, ale wystarczyło jedno zbliżenie, by zobaczyć człowieka, który już dawno stracił wiarę. W tym kontrapunkcie między wielkością a ruiną kryła się cała siła serialu.
Z biegiem lat „Peaky Blinders” stało się mitologią popkultury. Ulice Birmingham zamieniły się w scenę, gdzie mężczyźni nosili trzyczęściowe garnitury jak zbroje, a kobiety grały z losem jak z polityką.
Moda zaczęła kopiować ich styl – w Anglii, Polsce, Ameryce. Instagram wypełniły czapki z daszkiem, fryzury „na Shelby’ego”, cytaty o lojalności i honorze. Serial stał się nie tylko dziełem, ale i estetyką, pewnym kodem wizualnym i emocjonalnym, który przeszedł do masowej wyobraźni.
I właśnie dlatego ogłoszenie filmu „The Immortal Man” brzmiało jak właściwa koda – nie powrót, lecz epilog. Jeszcze jeden toast w cieniu fabrycznego komina. Jeszcze jedno spojrzenie w oczy Tommy’ego Shelby’ego, zanim odjedzie na dobre. Film miał być jak ostatni wers poematu, który nie domaga się dopowiedzenia. Bo jeśli serial był balladą o przemocy i ambicji, to film miał być jego requiem.
Powrót po latach – dar czy przekleństwo?
Ale oto będzie ciąg dalszy. Nie tylko film, ale i kolejne seriale. I pytanie: po co? Czy rzeczywiście potrzebujemy kolejnych sezonów, które będą dopowiadać coś, co już zostało powiedziane?
Z jednej strony – świat „Peaky Blinders” jest zbyt bogaty, by go porzucić. Birmingham lat 50. to fascynujące tło: zimna wojna, powojenny kapitalizm, nowe układy władzy, narodziny brytyjskiej klasy średniej i pierwsze przeczucia kontrkultury. Można by tu stworzyć coś świeżego, opowieść o nowym pokoleniu, które dorasta w cieniu legendy.
Ale z drugiej – nie da się prześcignąć mitu. Nowe serie mogą stać się piękną, lecz pustą skorupą. Tommy Shelby był bohaterem absolutnym: jego psychologia, dylematy, sposób, w jaki świat go kształtował – to była pełna opowieść. Trudno będzie stworzyć postać, która udźwignie ciężar porównań. Nawet jeśli Knight i Murphy wracają za stery, cień przeszłości może okazać się zbyt długi.
Największe ryzyko? Rozcieńczenie legendy. Bo każde nowe zdanie dopisane do skończonej historii ma w sobie coś z bluźnierstwa. Czasem lepiej zostawić bohatera w pokoju z własnymi duchami, niż wyciągać go z grobu tylko po to, by jeszcze raz sprzedał kilka cytatów.
Trzeba pamiętać, że dzisiejsza kultura nie znosi ciszy. Wszystko musi trwać – w sequelach, rebootach, multiversach. Śmierć opowieści jest dziś niemal nielegalna. Ale właśnie dlatego „Peaky Blinders” wydawało się czymś rzadkim – dziełem, które potrafiło umrzeć z godnością.
Z „Breaking Bad” się udało. Vince Gilligan zrobił spin-off, ale „Zadzwoń do Saula” nie był prostą kontynuacją – był rekontekstualizacją świata, filozoficzną analizą mitu. Jeśli Knight pójdzie tą drogą, może powstać coś równie silnego. Ale jeśli nowe serie będą tylko „młodszymi Shelby’mi” w starych czapkach – nie ocalą ducha oryginału.
By order of the Peaky Blinders
Nie każdy ogień trzeba podsycać. Czasem największą siłą opowieści jest to, że pozwala się jej zgasnąć – nie z braku iskry, lecz z szacunku do płomienia. „Peaky Blinders” zakończyło się jak dobrze wypowiedziane zaklęcie: z dymem unoszącym się w powietrzu, z echem, które trwa dłużej niż sam dźwięk. Powrót do tego świata jest więc jak wejście do zgliszczy po pożarze. Wciąż pachną mocą, wciąż tli się żar, ale to, co się z nich odrodzi, może być już tylko cieniem tamtej potęgi.
A jednak może właśnie w tym tkwi cała nadzieja – że legenda, której baliśmy się dotknąć, stanie się czymś nowym, nie kopiowanym, lecz przepisanym z odwagą. Bo każda historia, nawet ta, która wydaje się zamknięta, nosi w sobie echo przyszłości.
Jeśli więc Knight i Murphy zdecydują się naprawdę wrócić, niech zrobią to nie dla nostalgii, lecz dla prawdy. Niech nie próbują wskrzesić mitu – niech go przetworzą. Bo tylko wtedy powrót do „Peaky Blinders” nie będzie profanacją, lecz kolejnym rozdziałem o tym, że nawet popiół potrafi mówić.
To również warto przeczytać!
Zachęcam do zerknięcia na wpis o tym, czy „Gwiezdne wojny” w erze Disneya mają jeszcze sens i polecam lekturę felietonu, w którym szukam odpowiedzi na pytanie, czy „Dexter: Zmartwychwstanie” to powrót, na który czekaliśmy.
Więcej moich wpisów znajdziesz w sekcji maniaKalnych felietonów o filmach i serialach.
Na stronie mogą występować linki afiliacyjne lub reklamowe.














Dodaj komentarz