Del Toro chciał opowiedzieć historię Frankensteina i jego stwora od zawsze. Dopiął swego, a efekty można podziwiać już w domowym zaciszu. Ale czy naprawdę potrzebujemy opowiadania bez końca tych samych historii?
Spis treści
To monstrum ma serce. „Frankenstein” Guillermo del Toro nie jest kolejnym trupem wyciągniętym z formaliny, w stylu „klasyki dla nowego pokolenia”. To film, który rozcina mit i zszywa go na nowo, zostawiając widoczne blizny: piękne, bolesne, znaczące.
Del Toro nie składa hołdu Shelley, tylko wchodzi z nią w rozmowę o granicach eksperymentu, o pysze ubranej w garnitur ciekawości; o odpowiedzialności, która przychodzi zawsze po czasie. Ktoś mógłby powiedzieć, że to dzieło życia del Toro, ale warto tu przystanąć i zastanowić się głębiej – czy naprawdę potrzebujemy, żeby całe kino żyło z reanimacji?
„Frankenstein” del Toro to kino absolutne
„Frankenstein” Guillermo del Toro to adaptacja, która nie udaje, że wyważa drzwi, ale bardzo sprawnie przechodzi przez te już uchylone. Reżyser bierze na warsztat klasyczny materiał i podaje go w swojej ulubionej wersji: gęste wizualnie, melancholijne kino gotyckie, w którym lśnią światło, cień i detale scenografii.
Laboratoria, rezydencje, ulice – wszystko wygląda tak, jak trzeba: trochę teatralnie, trochę malarsko, ale bez kiczu. To film, który od strony rzemiosła jest po prostu „porządnie zrobiony” i to czuć w każdej scenie.
Obsada trzyma wysoki poziom, nie ma się czego przyczepić. Oscar Isaac gra Victora Frankensteina z dobrze wyważoną mieszanką pychy i zmęczenia – widać, że to człowiek za mądry, by nie rozumieć, w co się pakuje, ale za bardzo zadufany, by się zatrzymać.
Mia Goth dostaje mniej spektakularną, ale ważną rolę – jest emocjonalnym kontrapunktem, który przypomina, że za wielkimi eksperymentami zawsze stoją zwykli ludzie i ich życie. To nie są występy „pod Oscary”, raczej solidne, wiarygodne aktorstwo, które trzyma ten świat w kupie.
Problem w tym, że całość bywa zwyczajnie za długa. Del Toro lubi celebrować kadry i emocje, ale momentami miałem wrażenie, jakby tej historii lepiej zrobiło ubranie w miniserialowy garnitur. Są sekwencje, które można by przyciąć bez straty dla historii, a początek (po scenie na biegunie) wygląda tak, jakby del Toro zapomniał się, że ma do zagospodarowania tylko 2,5 godziny. Finał wraca na właściwe tory, ale po drodze jest kilka scen, więc podczas seansu nie popadniecie w znudzenie.
„Frankenstein” działa z jednego prostego powodu: Jacob Elordi kradnie ten film dla siebie. Jego Stwór nie jest potworem z gabloty, tylko kimś bardzo konkretnym – zagubionym, dziecinnym, a jednocześnie przerażająco świadomym własnej inności. Elordi gra ciałem, spojrzeniem, pauzą; nawet pod charakteryzacją czuć, że to nie maska, tylko człowiek w pułapce.
Za każdym razem, gdy pojawia się w kadrze, film nagle nabiera energii i emocjonalnego ciężaru, którego czasem brakuje innym wątkom. To dzięki niemu ta „jeszcze jedna” wersja klasyka naprawdę zostaje w głowie. Dla mnie ta kreacja zasługuje chociaż na nominację do Oscara dla aktora drugoplanowego.
Respirator czy kroplówka dla wyobraźni?
„Frankenstein” del Toro udowadnia, że można wrócić do klasyki i powiedzieć coś własnego. Ale trudno udawać, że cała fala rebootów i remaków nie ma skutków ubocznych.
„Nosferatu” Roberta Eggersa był gęsty, hipnotyczny, wizualnie osobny – a jednak to kolejna pielgrzymka po dobrze znanej ścieżce: pożądanie jako zaraza, nieśmiertelność jako przekleństwo, miłość jako pasożyt.
„Alien: Romulus” poderwał na nogi uśpioną franczyzę, a „Królestwo Planety Małp” kontynuuje restart z rozmachem. Jedne powroty mają nerw i styl, inne znikają z pamięci szybciej niż z list przebojów. Wspólny mianownik? Rozpoznawalne IP jako polisa ubezpieczeniowa.
Ekonomia jest tu równie ważna jak estetyka. Koszty promocji kinowej są wysokie, ryzyko – jeszcze wyższe, a streaming ustawił publiczności inny rytm konsumpcji: natychmiast, dużo, znajomo. Rebooty i sequele to język, który studio i widownia rozumieją bez słownika. Problem zaczyna się wtedy, gdy „co już działało” staje się ważniejsze niż „co warto powiedzieć teraz”.
Nie skazujmy jednak powrotów na automatyczne potępienie. Reinterpretacja bywa twórcza, jeśli ma tezę. Eggers rozmawia z historią kina, nie robi rekonstrukcji. Del Toro zagląda Shelley głębiej niż do fabuły – do nerwu moralnego.
Różnica między rebootem a reinterpretacją jest taka, jak między kopiowaniem a cytatem. Kopia próbuje wyglądać jak oryginał; cytat bierze go na świadectwo i idzie dalej. To „dalej” jest kluczowe.
Czy rebooty zabijają kreatywność?
Zabijają ją wtedy, gdy zastępują ciekawość. Kreatywność nie ginie od recyklingu motywów – ginie od recyklingu motywacji. Jeśli powracamy, bo tak nakazuje arkusz kalkulacyjny, to nawet świetni rzemieślnicy będą budować apartamentowce nostalgii: wygodne, podobne, wymienne. Ale jeśli wracamy po coś, by dopisać komentarz do teraźniejszości, by przetestować nowe narzędzia języka filmowego – wtedy reboot jest tylko kostiumem, pod którym bije nowe serce.
O „Rozdzieleniu” powiedziano już wiele dobrego – to jeden z najlepszych seriali oryginalnych ostatnich lat
Dziś to właśnie seriale, a nie filmy kinowe, częściej stają się miejscem na odważne, ryzykowne pomysły. Apple TV+ stało się jedną z przystani dla autorów, którzy wolą stawiać pytania, zamiast zaklejać dziury znanymi odpowiedziami.
„Rozdzielenie” Bena Stillera bierze prosty high concept – chirurgiczne oddzielenie życia prywatnego od zawodowego – i rozciąga go w thriller o tożsamości, kontroli i ekonomii uwagi. Znakomita reżyseria trzyma rygor formalny, ale pozwala widzowi oddychać własnymi interpretacjami; to serial, który nikogo nie traktuje jak idioty, a jednocześnie nie kokietuje hermetyzmem.
„Wódz wojownik” z kolei buduje epicki, ale głęboko lokalny punkt widzenia. To nie kolejny „historyczny fresk” z kolonialnym filtrem, lecz próba opowiedzenia o jednoczeniu Hawajów z perspektywy ludzi, których głos zwykle dociera do nas po redakcyjnej obróbce. Kamera celebruje krajobraz, ale nie mydli oczu widokówkami; dramaturgia idzie przez spór o język władzy, odpowiedzialność i cenę mitów założycielskich.
I wreszcie „Jedyna” Vince’a Gilligana: pomysł zawieszony między czarną komedią, metafizyką codzienności, a historią „najbardziej nieszczęśliwej osoby na Ziemi”. Gilligan zawsze miał ucho do moralnych dysonansów, ale tu bierze na warsztat coś jeszcze bardziej ryzykownego: ton. Ani to sequel, ani spin-off jego własnych legend. To skok w nieznane podparty wiarą, że publiczność wciąż ma apetyt na opowieści, których nie da się streścić jednym hasłem marketingowym.
Co nam mówi „Frankenstein” o kondycji kina
Del Toro w swoim filmie stawia pytanie stare jak mit Prometeusza, ale słyszalne dziś wyjątkowo głośno: czy umiemy żyć z konsekwencjami własnego geniuszu? Ta opowieść dotyczy nauki, technologii, inżynierii człowieka – ale też przemysłu, który produkuje sny.
Hollywood zna wszystkie dźwignie, żeby wskrzeszać trupy. Pytanie, czy nie zapomina, że życie – także to filmowe – bierze się z ryzyka, nie z instrukcji obsługi.
„Frankenstein” działa, bo ma powód, by istnieć. Nie dlatego, że można, tylko dlatego, że trzeba – bo tylko tak zderzymy się z własną epoką.
Ale weźmy inny przykład. „Tron: Ares” jest tu dobrym przykładem filmu, który istnieje głównie dlatego, że marka wciąż coś znaczy w arkuszu Excela. Jared Leto biega po neonowej siatce, Nine Inch Nails robią swoje na ścieżce dźwiękowej, efekty są gładkie, a fabuła – o programie wysłanym z cyfrowego świata do realnego, żeby ludzkość po raz pierwszy „spotkała się” z AI – brzmi jak zgrabny pitch na prezentacji dla inwestorów.
Problem w tym, że poza kilkoma wizualnymi pomysłami „Ares” nie dodaje prawie nic do uniwersum: ani nie rozwija sensownie tego, co zostawiło „Dziedzictwo”, ani nie ma własnego, wyrazistego głosu. Gdyby nie logo „Tron” na plakacie, mało kto tę historię w ogóle by zauważył.
Czy zatem można powiedzieć, że rebooty są niepotrzebne?
„Frankenstein” del Toro czy „Nosferatu” Eggersa udowadniają, że dobrze znaną historię można opowiedzieć „inaczej”
Nie! Potrzebujemy ich tak, jak potrzebujemy muzeów: by zobaczyć siebie w lustrze przeszłości. Ale kino nie może zamienić się w kustosza. Rebooty są wartościowe, jeśli zostawiają odcisk palca twórcy i ślad czasu, w którym powstały. Jeśli potrafią powiedzieć „teraz” językiem „wtedy”. Jeśli mają odwagę zepsuć święty obrazek, by zajrzeć pod ramę. Tego uczy del Toro.
Nie chcę świata bez reinterpretacji. Chcę świata, w którym reinterpretacja nie jest wymówką. „Frankenstein” pokazuje, że stary mit wciąż potrafi uderzyć jak piorun, jeśli ktoś odważy się podłączyć kable inaczej. Ale nie zbudujemy przyszłości kina, jeśli będziemy kręcić korbą tylko po to, by w starym ciele na chwilę pojawił się prąd. By serce zaczęło bić na kilka sekund.
Jeśli mamy wybierać między bezpiecznym rebootem a ryzykowną oryginalnością – wybierzmy ryzyko. Bo tylko ono obiecuje życie.
To również warto przeczytać!
Zachęcam do zerknięcia na wpis o tym, czy „Gwiezdne wojny” w erze Disneya mają jeszcze sens i polecam lekturę felietonu, w którym szukam odpowiedzi na pytanie, czy naprawdę potrzebujemy powrotu„Peaky Blinders”.
Więcej moich wpisów znajdziesz w sekcji maniaKalnych felietonów o filmach i serialach.
Na stronie mogą występować linki afiliacyjne lub reklamowe.













Dodaj komentarz