„Stranger Things” to jeden z najważniejszych seriali ostatniej dekady – dał nam Hawkins, Demogorgona i całą generację widzów rozkochanych na nowo w klimacie lat 80. Finał tej historii zobaczymy 1 stycznia 2026 roku – i bardzo dobrze!
Spis treści
„Stranger Things” jest jednym z tych seriali, które na dobre wrosły w krajobraz popkultury. Przez lata było dla Netfliksa tym, czym kiedyś „Gra o tron” dla HBO: sztandarowym tytułem, który nie tylko przyciąga widzów, ale wręcz definiuje epokę streamingu.
Dostaliśmy miks horroru, przygody, kina nowej przygody, Stephena Kinga, Johna Carpentera i młodzieżowego dramatu o dorastaniu. To było świeże, angażujące i – co wcale nie jest takie oczywiste – zagrane z autentyczną czułością do bohaterów.
I właśnie dlatego cieszę się, że ta historia ma swój finał. Dobrym opowieściom bardziej niż wszystkiego innego potrzeba dobrego zakończenia. A „Stranger Things” jest dokładnie w tym momencie, w którym równocześnie jeszcze działa, jeszcze porusza, ale już wyraźnie ciąży mu własny rozmiar, budżet i historia rozdmuchana do granic możliwości.
Łatwo dziś zapomnieć, jak bardzo zaskakujący był pierwszy sezon. Na papierze – kolejny serial science fiction. Na ekranie – kameralna opowieść o zniknięciu chłopca, tajemniczej dziewczynce z nadprzyrodzonymi zdolnościami i grupie nerdów grających w „Dungeons & Dragons”, którzy nagle muszą stać się bohaterami. Małe miasto, wielka tajemnica i potwór, który jest jednocześnie konkretnym zagrożeniem i metaforą dziecięcych lęków.
Siła „Stranger Things” nigdy nie leżała tylko w potworach i laboratoriach, ale w relacjach. W tym, że Mike, Dustin, Lucas czy Jedenastka byli prawdziwi w swojej nieporadności, lojalności i nastoletnich dramatach. W tym, że Joyce Byers była rozpaczliwie zdeterminowaną matką, a Hopper – policjantem po przejściach, który próbuje postawić się do pionu w świecie, który nieustannie się sypie.
Nawet kiedy pojawiały się kolejne warstwy mitologii, widza przy serialu trzymało to, że dobrze znał tych ludzi, rozumiał ich neurozy, poczucie humoru, frustracje.
Do tego dochodził misternie odtworzony klimat lat 80. – nie tylko w poziomie blue jeans i kaset magnetofonowych, ale w strukturze opowieści. Och, jak dobrze to odtworzono! „Stranger Things” wyglądało i brzmiało jak film Spielberga i horror z wypożyczalni w jednym, a przy tym nie było tylko zlepkiem cytatów. To była nostalgia, która miała sens, bo służyła opowieści o dorastaniu i utracie niewinności.
Ale każdy format, nawet najlepszy, ma swoją datę ważności. Z sezonu na sezon świat „Stranger Things” się rozrastał: więcej potworów, więcej równoległych wątków, więcej lokacji, większe stawki. Z małego miasteczka z tajnym laboratorium weszliśmy w rejony globalnego zagrożenia, rosyjskich więzień, gigantycznych bitew i sekwencji akcji, które wyglądają jak półtoragodzinny blockbuster.
To ma swoje zalety – spektakl bywa imponujący, a niektóre sceny zapadają w pamięć na lata. Ale ma też cenę: im więcej efektownego widowiska, tym trudniej utrzymać tę pierwotną kameralność, dzięki której w ogóle nam na tym wszystkim zależało. Kiedy każdy sezon musi „przebić” poprzedni rozmachem, bohaterowie i emocje siłą rzeczy schodzą czasem na drugi plan.
Nostalgia, która na początku była dodatkiem, z czasem zaczęła przypominać listę obowiązkowych punktów do odhaczenia: nowa piosenka, która stanie się hitem w serwisach streamingowych, kolejna scena, która ma być viralem, jeszcze bardziej spektakularny potwór, jeszcze większy finał. W pewnym momencie czuć, że nie oglądamy już „małej historii z Hawkins”, tylko produkt premium, który musi dostarczyć co roku coraz większy „event”. To było dobre – do czasu.
Jest też kwestia, której nie da się ominąć: czasu. „Stranger Things” zawsze było serialem o dorastaniu. Bohaterowie byli dziećmi, później nastolatkami, w końcu właściwie młodymi dorosłymi – a my oglądaliśmy, jak rosną, jak zmieniają się ich twarze, głosy, charaktery.
Mocną stroną serialu zawsze byli wyraziści bohaterowie, których nie sposób nie lubić jak szkolnych kumpli
To piękne doświadczenie, ale też pułapka. Im dłużej trwa serial, tym trudniej udawać, że to wciąż „lato, kiedy wszystko się zmieniło”. Zamiast jednego przełomowego sezonu życia mamy długą sagę, w której bohaterowie kolejny raz ratują świat, kolejny raz przechodzą przez traumę i kolejny raz wracają do szkoły, jakby nic się nie stało. To w pewnym momencie zaczyna być mniej wiarygodne emocjonalnie.
Dlatego finał wydaje się naturalnym gestem uczciwości wobec tych postaci. Czas pozwolić im dorosnąć naprawdę – nie tylko fizycznie, ale też fabularnie. Zamiast wymyślać kolejne wymówki, by jeszcze trochę poudawali nastoletnich bohaterów, lepiej dać im porządne pożegnanie, z konsekwencjami, które nie zostaną anulowane za rok w nowym sezonie.
Nie da się też nie zauważyć jednej rzeczy: ciężaru samego formatu. Odcinki trwające jak pełnometrażowe filmy, wielopiętrowa mitologia, tuzin głównych bohaterów i drugie tyle pobocznych, których trzeba jakoś sensownie upchnąć w historii. To wszystko sprawia, że każdy kolejny sezon wymaga od widza coraz większej inwestycji czasu i energii. Niepotrzebnie. „Stranger Things” już dawno przestało być serialem „na szybkie wieczorne oglądanie”.
Trudno przewidzieć, jaki finał zaserwują nam bracia Duffer, ale na pewno z kilkoma bohaterami pożegnamy się na zawsze
Im bardziej narrator rozciąga opowieść, tym większe ryzyko, że tempo siądzie, a część wątków zacznie przypominać zapchajdziury. W tym sensie informacja, że „to już ostatni raz”, działa niemal jak ulga. Nagle wiemy, że każda scena, każda decyzja fabularna prowadzi do konkretnego celu. Twórcy nie mogą już zepchnąć czegokolwiek na „za rok wyjaśnimy”.
Stawką jest nie tylko los świata, ale to, jak będziemy pamiętać ten serial za 5-10 lat: jako historię z mocnym finałem czy jako kolejną produkcję, która nie wiedziała, kiedy zejść ze sceny.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego cieszę się z końca: to po prostu spójne z tym, o czym ten serial jest w głębi. Jasne, na wierzchu mamy potwory, supermoce i tajne eksperymenty, ale pod spodem „Stranger Things” jest historią o końcu dzieciństwa. O tym, że beztroskie lata nie trwają wiecznie, a dorastanie bywa brutalne i pełne strat.
Każdy kolejny sezon zabierał bohaterom trochę niewinności, trochę wiary, że świat jest uporządkowany i bezpieczny. Przyjaźnie wystawiane były na próbę, rodziny przechodziły przez rozpady i kryzysy, pierwsze miłości niosły ze sobą więcej bólu niż motyli w brzuchu. W tle przewijało się bardzo konkretne pytanie: co zostaje z naszych „złotych lat”, kiedy naprawdę zaczyna się dorosłe życie?
Jeśli serial o końcu dzieciństwa sam nie chce się skończyć, robi się w tym jakaś fałszywa nuta. To trochę tak, jakbyśmy na siłę trzymali się obozu wakacyjnego, który dawno się zakończył, tylko dlatego, że dobrze się bawiliśmy. Tymczasem prawdziwa nostalgia polega na tym, że coś było, minęło i możemy do tego wracać we wspomnieniach – a w tym przypadku także w kolejnych rewatchach.
Popkultura zna mnóstwo przykładów seriali, które ciągnięto zbyt długo. Wystarczy przypomnieć „Dextera”, który z kameralnego thrillera o mordercy z kodeksem zamienił się z czasem w paradę coraz bardziej absurdalnych zwrotów akcji, albo „Skazanego na śmierć”, gdzie elegancko domknięty pierwszy sezon przerobiono na wieloletnią ucieczkę w kółko, z coraz mniej wiarygodnymi spiskami.
„Lost” utknęło w sieci własnych tajemnic, „Jak poznałem waszą matkę” tak długo odwlekało puentę, że ta ostatecznie rozczarowała większość widzów, a „The Walking Dead” mógł skończyć się trzy sezony wcześniej i nikt nie czułby się oszukany.
W epoce streamingu dochodzi do tego presja algorytmów i „utrzymania zaangażowania”, która zachęca raczej do przedłużania franczyz niż ich domykania – wystarczy spojrzeć na to, jak „Dom z papieru” urósł z jednego, zwartego napadu do kilku sztucznie pompowanych części.
„Stranger Things” wciąż ma komfort, którego wiele seriali nie miało: odchodzi z pozycji siły. Widzowie wciąż się nim interesują, bohaterowie wciąż budzą emocje, świat jest wciąż rozpoznawalny i atrakcyjny. To jest najwłaściwszy moment, żeby powiedzieć: „dość, tyle opowieści o Hawkins, zamykamy ten rozdział”.
Oczywiście, że będzie żal. Będą głosy: „a może jednak spin-off?”, „a może serial o jednej postaci?”, „a może prequel?”. Być może część z tych pomysłów i tak zobaczymy. Ale te wszystkie poboczne projekty są czymś innym niż ciągnięcie głównej linii fabularnej w nieskończoność.
Najważniejsze, żeby historia Mike’a, Jedenastki, Dustina i całej reszty miała jasny, konsekwentny finał – nawet jeśli nie wszystkim przypadnie do gustu.
Ciesząc się, że „Stranger Things” się kończy, nie cieszę się z jego zniknięcia. Cieszę się z tego, że ktoś po drugiej stronie ekranu znalazł w sobie odwagę, żeby powiedzieć: „czas postawić kropkę”. To niezwykle rzadki gest w dzisiejszej kulturze, w której wszystko można zamienić we franczyzę, a każdą historię rozwodnić do kilkunastu sezonów, spin-offów i rebootów.
Niezależnie od finału, „Stranger Things” pozostanie dobrym serialem – z nierównościami, momentami lepszymi i gorszymi, ale jednak takim, który odcisnął ślad. I właśnie dlatego jego koniec jest powodem do radości, a nie do rozpaczy.
Lepsze pożegnanie w chwili, gdy wciąż mamy do czego czuć sentyment, niż rozstanie w gniewie, gdy kolejny sezon okaże się już tylko cieniem tego, za co kiedyś kochaliśmy Hawkins.
Zachęcam do zerknięcia na wpis o tym, czy „Gwiezdne wojny” w erze Disneya mają jeszcze sens i polecam lekturę felietonu, w którym szukam odpowiedzi na pytanie, czy naprawdę chcemy tylko rebootów.
Więcej moich wpisów znajdziesz w sekcji maniaKalnych felietonów o filmach i serialach.
Na stronie mogą występować linki afiliacyjne lub reklamowe.
Hisense potwierdził pełną specyfikację telewizorów U7 Series na 2025 rok. Zniknęły wszystkie wcześniejsze niejasności dotyczące…
Co obejrzeć w HBO Max? Jakie filmy i seriale warto teraz zobaczyć? Szukając odpowiedzi na…
MEGOGO i Google wprowadzają na polski rynek właśnie pierwsze takie wspólne pakiety. Łączą one telewizję,…
YouTube Music po cichu testuje długo wyczekiwaną funkcję wyszukiwania w playlistach. Aż trudno uwierzyć w…
Intel szykuje ruch, który może mocno namieszać w świecie konsol przenośnych. Nowy układ graficzny Arc…
„Obecność 4: Ostatnie namaszczenie” już 21 listopada trafi na platformę HBO Max! Horror zamyka wątki…